Tata chorował. Przez swoje chore serce i (chyba przede wszystkim) przez wylewy był przez ostatnie miesiące człowiekiem którego nie szło znieść. Ciągłe awantury, kłótnie itd. Aż nieprzyjemnie było wchodzić do domu. A ja wręcz czułam, że coś się stanie - kolejny wylew, dokładnie to miałam ciągle na myśli. A co za tym idzie - przykucie taty do łóżka, zmiana chojraka taty w roślinkę itd. Niestety kilka tygodni temu mama mnie obudziła przed 4 rano i powiedziała że tata umarł. Co czułam? Złość! Złość na tatę że pokrzyżował mi wszystkie plany (we wrześniu miałam wziąć ślub), że jak zwykle wszystko przez niego, że nie potrafił się z nami pożegnać w zgodzie tylko ciągle się z nami kłócił. Ta złość NA NIEGO zamieniła się z godziny na godzinę w myślenie o tym, że w końcu będzie dobrze, że nie będzie awantur, że w końcu zagości spokój w moim (i mamy) życiu. Prawda jest taka że ja nawet płakać za nim nie potrafiłam. Mogłabym powiedzieć że wręcz się cieszyłam że go już nie ma bo potrzebowałam spokoju psychicznego. Na drugi dzień udaliśmy się do kaplicy na modlitwy. I tam pierwszy raz od jego śmierci się rozpłakałam ale nie z powodu braku taty tylko przez moją siostrę która wręcz każdego wprawiła w płacz jej lamentem. Po powrocie do domu musieliśmy przygotować wszystko na stypę i.. i wtedy ogarnęła mnie furia! zaczęłam na każdego wrzeszczeć, zaczęłam być nerwowa, wściekła, zła! A czemu? nie wiem..
Od jego śmierci mija dzisiaj dokładnie 6 tygodni. Początkowo, gdy byłam sama w domu (wieczorami), to trochę obawiałam się że on mnie będzie straszył itd. Natomiast na dzień dzisiejszy już tak bardzo się do tego przyzwyczaiłam że go nie ma że jestem niesamowicie spokojna, potrafię sama spędzać wieczór w mieszkaniu rodziców (aktualnie już tylko moim i mamy), bez problemu jestem w stanie dotykać jego rzeczy (w dzień jego śmierci coś mnie paraliżowało gdy widziałam jego spodnie w łazience czy kurtkę wiszącą na mojej..).
Od tych długich 6 tygodni rozpłakałam się dokładnie 3 razy - w kaplicy, w dzień pogrzebu ale na osobności u mojego narzeczonego i ostatnio na wyjeździe. Ja nie potrafię oficjalnie płakać i udawać jaka jestem załamana. Potrafię rozkleić się tylko przy moim facecie bo czuję że on mnie rozumie (jego tata zmarł 1,5 roku temu).
Ale czy to jest normalne by jako córka (najmłodsza w porównaniu z moim rodzeństwem) w ogóle nie przeżywać śmierci ojca?
Mam momentami wrażenie że ta cała żałoba itd (której NIE UZNAJĘ!) jest na pokaz, dla ludzi - ale ja nawet jej CHYBA w sercu nie mam...