Cześć
Nie bardzo wiem, od czego zacząć, ale jedna myśl mi się nasuwa - wchodzę tu zawsze, jak coś się pieprzy i chciałabym się wygadać.
A więc, przyznam się - spieprzyłam bardzo wiele rzeczy, mam ogromne poczucie winy i zostałam z tym wszystkim sama.
Próbuję robić dobrą minę do złej gry, mówić sobie, że nie wszystko stracone, ale nie wiem, czy nie oszukuję samej siebie.
Zacznę może od początku - jakiś czas temu wpadłam w jakąś pseudo-depresję (nie wiem, co to było, nie korzystałam z niczyjej pomocy) i niemoc. Przyczyną była chyba... chora przyjaźń. Przyjaźń, nie miłość, bo może i kocham tego człowieka, ale nie jak faceta - nie pociąga mnie i w międzyczasie byłam zauroczona kimś innym. Może to bardziej uzależnienie od relacji, od oparcia etc. Z tym że było ono toksyczne, bo ta osoba na każdym kroku podkreślała swoją wyższość. Niby żartem, ale bardzo to działało - podświadomie - na moje samopoczucie.
Nasza relacja zakończyła się tak, że kiedy powiedziałam mu (taktownie, w normalnych słowach), że jego zły humor jest spowodowany byłą dziewczyną i dalej ona ma na niego wpływ, to usłyszałam piękne: "zamknij ryj" i zostałam zablokowana wszędzie (abstrakcja, wiem, ale tak naprawdę się stało, aż sama nie mogę uwierzyć). Ale... dobrze się stało. Otrząsnęłam się z tej prokrastynacji i powiedziałam, że muszę wziąć sprawy w swoje ręce (wcześniej tylko czekałam na jego pomoc).
Zaniedbałam siebie, swoje zdrowie, swój wygląd, swój umysł, swoje relacje, wszystko.
Jakiś czas temu się otrząsnęłam. I uświadomiłam sobie, jak wiele rzeczy spieprzyłam.
Nie zrobiłam żadnego kroku w stosunku do faceta, który mi się podobał (i pewnie, kiedy go zobaczę, to to odżyje, choć się powstrzymuję), mimo że wiem, że nikogo nie miał. Dzisiaj śniło mi się, że się komuś oświadczył i że na to patrzyłam.
Zaniedbałam studia (na ostatnim roku, choć na szczęście jakoś wykaraskałam się i poprawiłam w terminie drugim przywracanym przez dziekana egzamin). To mną potrząsnęło, bo osoby, którym zwykle szło gorzej i wszystko olewały sie zmobilizowały, a ja zostałam z dwa, ale na szczęście tę sprawę załatwiłam.
Przestałam pisać i... olałam staż. Nie wróciłam po świętach i chorobie. I mimo że kolega (w dodatku ten, który mi się podoba), kiedy przeprosiłam napisał, że nie ma problemu, to wiem, że zawaliłam.
Biorąc pod uwagę powyższe zawaliłam "relację" (a raczej ocenę w oczach tej osoby, bo to relacja czysto hierarchiczna) z jednym profesorem... A marzy mi się doktorat. I kiedy wiem, że muszę iść zapytać, to zaczynam się wewnętrznie trząść.
Nie wiem, po co to piszę... Może po to, żeby usłyszeć, że mogę to wszystko jeszcze naprawić, może po to, żeby się po prostu wygadać, może po to, żeby usłyszeć, że każdemu może się zdarzyć...
Jeżeli ktoś wyrazi opinię, to mhm... będę wdzięczna.