Hej,
Chciałam się podzielić z Wami refleksją. Nie rozumiem pewnych zachowań ludzkich.
Wynika to albo z domu w jakim się wychowałam, albo ze środowiska.
Nie nauczona zostałam w dzieciństwie, aby walczyć o swoje. Zawsze wydawało mi się, że ciężką pracą można do czegoś dojść i że każdy będzie miał po równo.
Dopiero pod koniec studiów zdałam sobie sprawę, że wiele w życiu 'przegrałam' będąc zbyt grzeczną, ułożoną. Przegrane flirty, emocjonalne 'szarpanie' o chłopaków.
Wszystko przegrywałam. Kiedyś dla dobra grupy, później ze świadomością ze na pewno kiedy indziej będę miała podobną szansę.
Uciekałam przed rzeczywistością. Wyjeżdżałam, uczyłam się za granicą. Mentalnie uciekałam od porażek w moim realnym życiu, uciekałam od postawienia na swoim, byciem asertywną.
Nawet na studiach zauważyłam, że to ja zadawałam się raczej z osobami uległymi, osobami, które były outsiderami, które szły pod prąd, mając swoje przekonania, ale te osoby odpuszczały.
Moi rodzice też odpuszczali.
Dopiero po wielu kopniakach od rzeczywistości zaczęłam zmieniać myslenie.
Kiedyś moja mama mi powiedziała, że ona czekała aż sama się zorientuję, aby walczayć o swoje. Dlatego nigdy mi nie mówiła o tym. Myślała, że ja WIEM.
Zawsze , pamiętam to- zawsze ja działałam na zasadzie próbowania i niewracania do tematu bo zrażałam się jakąś porażką. Czy zawodową czy życiową.
Byłam taka nieskazitelna życiowo. Królewna emocjonalna.
Wzięłam byka za rogi kilka lat temu. Mam trochę żal do rodziców, ze np będąc dzieckiem nie zapisywali mnie do przedszkoli, sami nie wypychali nigdzie posród ludzi. Nie miałam wyrobonego takiego zachowania w stosunku do konkurencji. Nigdy nie musiałam się bić o swoje. Zawsze po mnie wszystko spływało. Wiem, że mój tata jest taka osoba, która nie działa i nie walczy.
Moja mama jest głową rodziny. Przy mnie jednak zawsze była delikatna i kobieca. Dopiero jak poszłam na studia zaczęła ze mną powaznie rozmawiać.
Mam wrażenie, ze wychowali mnie w bańce, w mentalnym zamku gdzie nie trzeba się o nic wykłócać. Nigdy nie widziałam aby czegoś mi zakazywali, aby dopingowali.
O wszystkim zawsze miałam sama decydować i najwyżej uczyć się na własnych błędach.
Tylko, że u mnie przychodziło to późno.
Jestem dorosła. Wiem, że mam swoje życie. Dopiero od 4 lat mogę postawić na swoim jestem asertywna na tyle aby powiedzieć nie.
Kiedyś asertywnych kolegów uważałam za idiotów, za osoby nieprzyjemne bo sprzeciwiają się czemuś.
Teraz wiem, że ja byłam w błędzie.
Mam trochę żal do rodziców o to, że trzymali mnie w bańce kiedy byłam dzieckiem a później jakimś cudem uważali, że jestem na tyle mądra aby świadomie podejmować decyzje.
A gdzie proces pracy? A skąd miałam brać doświadczenia życiowe, jesli zawsze byłąm przy nich. Nie puszczali mnie na kolonie, na obozy.
Ja do 24 roku życia - czyli będąc na 3 roku miąłam wrażenie, ze muszę się pytać mamy o zdanie. Jej opinia była dla mnie bardzo ważna i zawsze ją uwzględniałam w swoich planach.
Powiem nawet że kierowałam się jej zdaniem. Ona chciała mnie ostrzec przed błędami ale jak ja miałam się nauczyć życia jesli wywierała na mnie takie wrażenie?
Jesli jej opinia była dla mnie aż tak ważna?
Wiem, ze nie mogę patrzeć w stecz. Wiem, że to co było nie wróci. Jednak wiem, ze jestem opóźniona mentalnie i emocjonalnie w stosunku do moich znajomych. Bunt przeżyłam po 24-25 roku życia.
Wszyscy się dziwili co ze mna jest nie tak. O 10 lat za późno.
Mam problem z podejmowaniem osobistych decyzji. Ze stawianiem na swoim. Zawsze gdzieś z tyłu mam głos rodziców. głos matki. Wpływa na mnie nawet teraz. Ciągle o tym mysle. Mam swoje zycie ale jakbym miała dwa umysły. Ciągle się nią denerwuję. Czasem wpływa na mnie tak, ze ja czuje się winna. Ze np ją zostawiam, ze mam swoje sprawy. Ze nie mówię gdzie idę.
Bo nie muszę mówić gdzie idę , z kim się spotykam. Jestem dorosła.
To się ciągnie jak korzonki delikatne korzenie , korzenie łapiące mnie w najsłabszych stanach swiadomosci.
Dlatego zaczęłam się miotać w zyciu aby coś zmienic. Aby wyjsc ze strefy komfortu życiowego w wieku 24 lat. NIkt tego nie rozumiał.
Mam młodsze siostry. Są grzeczne, ułożone. Zachowują się jakby były stare. Mają bardzo kategoryczne przekonania. Są bardzo 'ciężkie' mentalnie.
Co o tym sądzicie?
Wiem, że z przeszłością nic nie da się zrobić, ale zastanawiam się jak mam życ. Jak dalej podejmować samodzielne decyzje, jak brać odpowiedzialność za wszystko nie czując się ani winna ani bierna?
Wszystkie moje zawodowe czy miłosne porażki spowodowane były tym, że byłam zbyt grzeczna zbyt miła. Nie potrafiłam sie postawić, powiedzięć ="spi****dalaj" jesli ktos wpychał się w moje sprawy, kierowal moim zyciem. Zawsze taka bierna jak WODA, leciałam z nurtem. Niby mając swoje zdanie ale z 2 strony przegrywając.
Zawsze byłam "kopana' przez kolezanki, ktore były bardziej doświadczone zyciowo niż ja. One wygrywały każdą "bitwę' bo mnie znały i wiedziały, ze i tak do nich wrócę. Jak ofiara. Kiedy mowilam NIe - było to negatywnie odbierane, bo ja zawsze się zgadzałam albo nie miałam swojego zdania.
Te same sytuacje występowały przy odbijaniu kolegów, blokowaniu mnie , obgadywaniu mojej osoby przy nowych fajnych znajomych, którym się podobałam.
Po latach -2-3-4 latach po tym kiedy kogos mi odbijały, pytały się mnie - czy jednak może ja coś chciałam od tego X, Z, T kilka lat wcześniej. Tak jakby chciały sprawdzić. Zawsze byly komentarze- przecez Ty nic nie chciałas, o co Ci chodzi.( były takie 3 sytuacje).
Jak to o co. Ja nie muszę nic mówić, nie musze się spowiadać dziewczynom, które odbijały mi chłopaków albo 'w imie mojego dobra' blokowały mnie i obgadywały przed innymi.Bo np ten chłopak był 'bad boyem' . Ale dlaczego ja nie miałam prawa mieć 'romansu' z kimś nawet kto jest niegrzeczny? Może chciałam, może byłaby to dla mnie jakas lekcja, nauka na przysżłość?
Jak z tym walczyć teraz? Kiedy jestem dorosła i sama o sobie decyduje i jestem świadoma tego co chcę?
Dziękuję.