Witam. Nie wiem już co robić... Dalej walczyć, starać się, tłumaczyć? Czy odpuścić, bo walka z góry skazana jest na porażkę?
Gdy się poznaliśmy, oboje byliśmy już po przejściach. Ja z 3 dzieci, on z 1 przy byłej partnerce. Ze względu na różnicę wieku (jest 4 lata młodszy), długo wahałam się przed związkiem. Bałam się kolejnego rozczarowania, ale wydawał się taki inny. Godzinami potrafiliśmy ze sobą rozmawiać, chodzić na spacery "za łapkę", śmiać się do łez. Nie mieliśmy w życiu łatwo, nasze dzieciństwa były trudne. To też nas łączyło i zbliżyło. Kiedyś powiedział, że zrobi wszystko, bym się w nim zakochała i tak naprawdę nie wiem kiedy, ale tak się stało. Niestety jak to w życiu, po pięknych początkach przyszła rzeczywistość... Na początku lekceważyłam, że coraz częściej oddaje się pasji (wędkarstwo), że coraz rzadziej jest z nami. Sam wiele razy tłumaczył, że po ciężkiej pracy fizycznej, natura jest mu potrzebna do relaksu.
Na świecie pojawiła się nasza córka. Myślałam, że coś się zmieni. Ale było jeszcze gorzej. Nawet jeśli jest w domu po pracy, to z reguły zasiada z piwem przed komputerem i ogląda sprzęt wędkarski. Albo włącza film o tej tematyce i zalega na kanapie z piwem. To do mnie należy zajmowanie się sprawami domowymi, dziećmi (nawet jego córką z poprzedniego związku, gdy jest u nas na weekend). To ja martwię się o opłaty, o życie, lekarzy, urzędy. Wielokrotnie z nim rozmawiałam, tzn. próbowałam rozmawiać. Jak do ściany. Nie rozumie jak mogę być zmęczona, skoro siedzę z tyłkiem w domu (on to określa dobitniej), nie pojmuje dlaczego mam pretensje o to, że po pracy szybko coś zjada i leci nad wodę. Pije już prawie codziennie. Kilka razy zdarzyło się, że podniósł na mnie rękę, że posądzał mnie o romanse za jego plecami. Awanturował się nawet przy dzieciach. Miałam dość. Dwukrotnie doszło do interwencji policji. Wyrzuciłam go z domu... A po jakimś czasie znowu zaczynałam się z nim widywać. Bo przyszedł do córki, bo zadzwonił, bo obiecał leczenie... Eh... Idiotyzm... Wiem... Ale nie umiem przestać. Chodzę do psychologa. Wiem, że to chory związek. Ostatnio mieszkał na stancji, ale nie zapłacił i musiał się wynieść. No i oczywiście go przyjęłam... Chyba zwariowałam! Mój facet nigdy nie dorośnie jak będę go ciągnąć za rączkę całe życie, nigdy nie stanie się odpowiedzialny, gdy będę go stale ratować z opresji. Wiem to. Tyle, że ja naprawdę wierzę, gdy mówi, że mnie kocha. Wiem, że on tak czuje. Jest jak dziecko. I obawiam się, że nigdy nie dorośnie...
I coraz częściej czuję, że ta cała walka mnie wykańcza. Że nie mam sił na nic. Nie fizycznie, ale wewnętrznie, emocjonalnie. Kocham go do szaleństwa. I tak coś czuję, że w końcu ta cała miłość wpędzi mnie w szaleństwo...