W listopadzie 2011 roku poznałam przez internet chłopaka. Sceptycznie podchodziłam do tej znajomości, nawet zdarzyło mi się zapomnieć jak ma na imię. Rozmawialiśmy początkowo sporadycznie, ale zawsze wyczekiwał mojego pojawienia się na gg czy gdziekolwiek. Po wymianie telefonami rozmawialiśmy codziennie, całe dnie i noce przegadane. Aż do marca tego roku. Dzieli nas 300 km, próby spotkania były niewypałem, w międzyczasie spędziłam 4 miesiące w Anglii. Czekał, wyczekiwał, mówił że jak tylko przyjadę to się spotkamy, tak tego pragnął. Zakochał się we mnie, w pewnym momencie jak sam mówi odwzajemniłam uczucie, choć ciężko było. Co tu dużo mówić, nić porozumienia między nami była wyjątkowa. Niczego mi przy nim nie brakowało mimo, że się nigdy nie widzieliśmy. Budziłam się żyłam i zasypiałam myśląc o nich. A on? Potrafił mu się zepsuć humor gdy nie rozmawialiśmy nawet godzinę, 2. Uzależniliśmy się od siebie.
W pewnym momencie przestał mówić o spotkaniu. Relacje się nie zmieniły, tylko spotkanie stało się tematem tabu. Ja pytałam, on się wykręcał.
W końcu przyszedł 16 marca i wtedy mi powiedział, że chce pobyć sam, bo jest na innym etapie życia niż ja, jego znajomi się zaręczają, biorą śluby i tak dalej. Uszanowałam to, zaakceptowałam, choć przepłakałam 3 dni.
Potem znów usłyszałam, że mnie kocha. Na zmianę był cudowny i oziębły. A ja miałam mętlik w głowie. Powiedział, że nie wie czego chce, że kocha mnie, ale jest inaczej, że coś się wypaliło.
A ja nie widzę świata poza nim. Rozkochał mnie w sobie do granic szaleństwa i tak samo był we mnie zakochany. Od zawsze mówił, że chce być tylko mój, że dziękuje że jestem, że tak mu pomogłam. Nie wiem co się zmieniło.
Próbowałam go namówić na spotkanie, pewna że gdy poczujemy siebie obok fascynacja jaką żywiliśmy do siebie na początku ożyje. Przynosiło to odwrotny skutek. W końcu powiedziałam mu, że gdybym była taka cudowna jaką mnie zawsze nazywał, już dawno by tu był, albo ja tam, u niego. Odrzekł, że to nie kwestia mojej osoby a odwagi.
Teraz rozmawiamy sporadycznie. Nadal mi ufa, zwierza się ze swoich problemów. Tylko, że ja pękam, jak żegna mnie zwykłym "Dobranoc". Brakuje mi czułości w którą tak obfity zawsze był.
Nie wiem po prostu jak się zachować. Chcę wiedzieć, czy nadal jest mój czy nie. Jeżeli coś się wypala można iść w dwie strony albo próbować to naprawić.
Powinnam zabiegać o niego czy się osunąć w cień?
Proszę bardzo o radę pomoc, czekam na pytania jeśli nie wszystko klarownie wyjaśniłam