Hej dziewczyny (i może jakaś garstka mężczyzn)
Mam problem z koleżanką. Jest młoda, mądra i ładna. Jest też okrutnie nieszczęśliwa. Radości życia pozbawiła ją jej pierwsza miłości. Niestety ona jest typem który nie zakochuje się "co raz", a raczej "raz a dobrze" (ale w tym wypadku źle). Historia była taka, że była to miłość od pierwszego wejrzenia i wierzę że doświadczyły tego obie strony. Związek był udany przez ok 1,5 roku, ale niestety się popsuło. W wieku 22 lat moja koleżanka przeżyła "największy zawód miłości" jej życia, więc jednoznaczne to było z tym, że życie dalej jest bez sensu (spokojnie, nie zabiła się). Był płacz, płacz i jeszcze raz płacz. Ale ten pan, najbardziej niezdecydowany facet świata, co jakiś czas sobie o niej przypominał - dzwonił, pisał smsy, przyjechał pod dom raz czy dwa. Tkwił w jej świadomości dając szanse, że coś jeszcze z tego będzie, aż w końcu po pół roku zabawy zapytał czy wrócą do siebie. Moja koleżanka bez wahania powiedziała "tak" z taką radością i pewnością jakby co najmniej się jej oświadczył. Związek tym razem potrwał miesiąc. I znowu był płacz, płacz i płacz. Ta historia z ponownym zejściem powtórzyła się parę razy (nie kłamię). Moja koleżanka straciła nadzieję po tym jak on znalazł sobie inną i z inną zamieszkał. Jak dzwonił, to "po koleżeńsku". Ona dawała mu rady jak ma traktować tą dziewczynę. Moja koleżanka kończy w tym roku 26 lat. Miesiąc temu rozstała się z chłopakiem. Tym samym, bo on chciał do niej wrócić, "bo tamta to nie to" (a teraz moja koleżanka to nie to..). Ten pan, wodził, uwodził i zawodził dwie dziewczyny na raz, ale wybrał tamtą. Powiedzcie mi proszę, jak po 6 latach tej chorej sytuacji przywrócić mojej koleżance wiarę w udany związek? Bo w miłość to chyba mi się już nie uda..