Kochane, jestem tu po raz pierwszy...ale bardzo liczę na poradę...jak najbardziej obiektywną...
Jestem z moim chłopakiem od 8 miesięcy. Ja mam 25 lat, on 27,5. Wszystko poszło bardzo szybko. Najpierw codzienne spotkania, potem pomieszkiwanie....teraz w sumie pomieszkiwanie zmienia się powoli w mieszkanie razem... A kilkanaście dni temu pojawiły się pierwsze rozmowy o...ślubie. Nie już, od razu...ale za dwa lata. Jak to widzimy, czy cywilny, czy kościelny, jak z dziećmi. Wiadomo, takie rzeczy lepiej obgadać wcześniej niż po 3 latach związku
No i ustaliliśmy, że optymalnie byłoby wziąć ślub za 2 lata z hakiem, za jakieś cztery (jak Bóg da) to postarać się o dzidziusia. Oboje też marzymy (w tym się świetnie dobraliśmy!) o dziecku adoptowanym.
Wszystko wygląda pięknie ładnie...ale...pojawił się problem, spory problem.
Tzn. MOIM zdaniem mój facet jest uzależniony od podróży.
Zanim się poznalismy, był z dziewczyną która kochała podróże...dalekie... Byli razem 5 lat i te 5 lat jeździli. Zjechali razem całą Azję. Ale...coś za coś. Nie byłoby ich na to stać, a że byli młodsi to każde z nich mieszkało ze swoimi rodzicami, a zarobione pieniądze wydawali na miesieczny lub nawet dwumiesięczny urlop.
My mieszkamy razem, ledwo wiążemy koniec z końcem (ja pracuję na 3/4 etatu ale pieniądze na razie z tego średnie. Zdecydowałam się na tę pracę bo 3 miesiące nie mogłam NICZEGO znaleźć. Ciągle szukam, ale nie wydaje się żeby było lepiej. On zarabia CIUT lepiej ale pomaga finansowo rodzicom - mają problemy - więc dla niego tych pieniędzy też niewiele zostaje). Prawda jest taka że jeszcze "wspomagają mnie" moi rodzice i jakoś dajemy radę od pierwszego do pierwszego. W wakacje MOIM ZDANIEM zaszaleliśmy i wyjechaliśmy na 3 tygodnie na Krym. Pociągiem, w skromne warunki.... Wyszło fajnie, umiarkowanie drogo, moi rodzice mi dali na to pieniądze,on miał jakieś oszczędności i coś dostał od brata).
Wróciliśmy raptem w sierpniu....a tu koniec października i już rozmowy o następnym wyjeździe...
Mój TŻ już wymyślił Tajlandię na przyszły rok, a na za dwa lata Indie. Oba po miesiącu.
Zapytałam z czego chce to zapłacić. Powiedział " z oszczędności". Więc zapytałam z jakich...bo przecież NIE MA JAK ROBIĆ OSZCZĘDNOŚCI. Zatkało go i mówi... "no to kredyt weźmiemy". No rozwaliło mnie to. Zaczęła być długa dyskusja.... No i powiedział, że on musi jezdzić...bo tylko to daje mu spełnienie. Więc zaczęłam mówić, że ok... że dla mnie jak najbardziej podróżowanie jest dobre, ale teraz możemy gdzieś bliżej i taniej, a jeśli chce dalej to trzeba się wstrzymać, dłużej pooszczędzać i wyjechać. Powiedział że on tak nie może, on musi chociaż raz w roku....
Jestem załamana. Nie chodzi już o te 2 podróże, ale o samo podejście. "JA MUSZĘ". Rozumiem jakbyśmy byli bogaci i ja bym mówiła że "nie bo nie". Ale nie bedę brała kredytu na podróże... Już lepiej w coś zainwestować jak ma się co....i z tego czerpać niż się zadłużać by (w jego wypadku) czwarty raz zobaczyć Tajlandię.
Boję się przyszłości. Przyjdzie dziecko i co, np. nie pośle go na Angielski bo będzie musiał jechać do Malezji? Nie opłaci czynszu bo będzie jechał do Kambodży? Zadałam mu pytania... Nie odpowiedział....
Więc powiedziałam. Że musi wybierać. Albo JA i RACJONALNE podróżowanie jak zaoszczędzimy, albo żyje sam i sobie PODRÓŻUJE. Powiedział, że nie chce mnie stracić, ale podróżować musi bo jak nie teraz to kiedy....
Jak myślicie...jest w ogóle jakaś szansa na tego (moim zdaniem) Piotrusia Pana? Czy w ogóle się w to nie bawić skoro 27,5 facet zachowuje się jak przedszkolak który MUSI mieć samochodzik....
Liczę na szczere i szybkie odpowiedzi!